Intuicja nie musi znać odpowiedzi
fot. Aleksandra Modrzejewska
„Film »Błazny« jest zwieńczeniem mojej 10-letniej pracy w Szkole Filmowej w Łodzi. To opowieść o studentach aktorstwa, o dojrzewaniu do niezależności w tym zawodzie, do samostanowienia i świadomości kim jesteśmy, nie tylko jako aktorzy, ale przede wszystkim jako ludzie. Są w tym filmie doświadczenia moich studentów i też moje, sprzed 30 lat, kiedy to ja studiowałam. Aktorstwo to temat, o którym wiem niemal wszystko, to temat-rzeka” – mówi Gabriela Muskała – aktorka, scenarzystka i reżyserka. Obraz „Błazny” można już oglądać w kinach, a premiera stała pretekstem do rozmowy o aktorstwie, reżyserii i życiu. Z Gabrielą Muskałą rozmawiała Jolanta Tokarczyk.
REKLAMA
Filmem „Błazny” debiutujesz jako reżyserka, a Twoi bohaterowie nieraz muszą mierzyć się z pytaniem „Czym jest dla was aktorstwo”. A przecież to także Twój zawód. Zanim porozmawiamy o filmowych postaciach, pozwól, że zadam takie pytanie również Tobie. Czym jest dla Ciebie aktorstwo?
W czasie, kiedy decydowałam o wyborze drogi zawodowej, nie miałam potrzeby odpowiadać sobie na pytanie, „dlaczego”. Może nawet nie do końca znałam odpowiedź. Wiedziałam jedynie, że chcę być aktorką i że na pewno nią zostanę… Byłam zdeterminowana i nawet dwa niezdane egzaminy do szkoły teatralnej nie zraziły mnie do kolejnych prób. Po latach uprawiania zawodu zdałam sobie sprawę z tego, że teraz już nie muszę znać odpowiedzi na pytanie, dlaczego zostałam aktorką. W życiu kieruję się intuicją, a intuicja nie musi znać odpowiedzi. To impuls, któremu ufam, i który mnie nigdy nie zawiódł. Kiedy jednak ktoś pyta mnie o powód, dla którego chciałam uprawiać aktorstwo, myślę, że może wynikał z pierwotnego pragnienia każdego dziecka, które chce zostać zauważonym i docenionym.
W moim domu nie było tradycji aktorskich ani reżyserskich, więc nie wiem skąd przyszła do mnie ta potrzeba „przeobrażania się”, zmiany własnej osobowości, charakteru, a nawet warunków zewnętrznych, by stawać się kimś innym. Jednak już jako dziecko lubiłam obserwować i naśladować innych, urządzałam domowe teatrzyki, w których nawet grałam swoją babcię. Mam empatyczną osobowość i umiejętność dostosowania się do ludzi, z którymi przebywam. Lubiłam być na takim poziomie, jaki reprezentowali ci, których spotykałam; niższym, albo wyższym. Chciałam, aby ludziom było ze mną dobrze. Teraz dbam również o własny dobrostan, ale potrzeba dostosowywania się, dzięki której nauczyłam się zmieniać wizerunek, raz być ostrzejsza, a raz łagodniejsza, raz mądrzejsza, a innym razem głupsza, niż w rzeczywistości, doprowadziła mnie zapewne do aktorskich wyborów.
Każdy aktor ma w sobie również potrzebę wychodzenia do ludzi i czerpania radości z dawania siebie innym. To kolejny powód, dla którego wielu z nas decyduje się na uprawianie tego zawodu. Tych powodów jest zresztą dużo więcej, można o tym napisać książkę.
Zwróciłam uwagę na słowo intuicja. Czy kierujesz się intuicją przy wyborze roli albo jej odrzuceniu? Kiedy prześledzimy Twoje aktorskie emploi – przynajmniej w obszarze filmu fabularnego – zauważymy ogromną różnorodność: Bronka w „Wołyniu”, młodsza siostra w „Moich córkach krowach”, Weronika w „7 uczuć” czy zmagająca się z utratą pamięci Kinga-Alicja w „Fudze”. Czy wybierasz przede wszystkim te role, które pozwalają Ci kreować różnorodne postaci?
Jestem szczęściarą, ponieważ mam możliwość wyboru, czy rezygnacji z roli, i wiem, że nie pójdzie za tym pustka. Nie odmawiam ról z nonszalancji czy braku szacunku dla scenarzysty, czy reżysera. Uczciwie czytam wszystkie proponowane mi scenariusze. Odmawiam tylko wtedy, kiedy postać wydaje mi się nieciekawa, przewidywalna, zbyt podobna do innych, które grałam, lub kiedy cały projekt jest niedopracowany, nie uskrzydla mnie, nie zaskakuje. Już na początku swojej drogi twórczej – nie wiedząc, czy będę wziętą aktorką – czy też nie, byłam przekonana, że nigdy nie zagram ról, których nie będę chciała grać. Nawet gdyby wiązało się to z wielomiesięcznym oczekiwaniem później na telefon z propozycjami.
A jakie to role; te, które preferujesz i te, których nie chciałabyś zagrać?
Podobnie jak większość aktorów, szukam w swoim zawodzie możliwości rozwoju. Szukam ról, które w jakiś sposób mnie samą zaskoczą, pozwolą coś nowego przeżyć. Jeśli świadomie, dla własnej wygody czy z lenistwa, lub z lęku przed nowym, powielamy w projekcie to, co wcześniej, już pokazaliśmy w innym filmie, pozbawiamy się tych możliwości. Dla mnie aktorstwo jest nie tylko zawodem, ale i wielką pasją. Dopóki będę mogła, będę szukała w nim nowych wyzwań. Nie chciałabym przytulić się z rutyną i rozsiąść się w fotelu dobrze znanych mi doświadczeń i wielokrotnie granych postaci. Z tego powodu, najpierw tylko intuicyjnie, a teraz w pełni świadomie, staram się uczestniczyć w kreowaniu swojej drogi aktorskiej. To daje mi poczucie sprawczości, niezależności, jest znacznie lepsze niż poddawać się temu, co przychodzi z zewnątrz. Od bezrefleksyjnego brania tego co przychodzi, wolę zastanowić się, czy ta rola w jakiś sposób mnie wzbogaca, uskrzydla? Czy jest mi w ogóle teraz potrzebna?
Potrzebę zmian wizerunku, przekraczania swojego emploi, niechęć do powielania się, miałam od samego początku we krwi, zanim jeszcze zdałam do szkoły aktorskiej. W liceum robiłam monodramy. Po pierwszym, „Lalki, moje ciche siostry”, gdzie zagrałam ożywioną lalkę, szukałam materiału na drugi monodram (a byłam tuż po maturze i niezdanych egzaminach do szkoły teatralnej). „Lalki” przyniosły mi wiele nagród na ogólnopolskich amatorskich festiwalach, ale ja już miałam potrzebę, by teraz zagrać kogoś zupełnie innego.
W czasopiśmie „Literatura na świecie” znalazłam sztukę „Święto Borysa”, Thomasa Bernhardta, jednego z najwybitniejszych dramaturgów austriackich. To sztuka wieloobsadowa, ale ja zrobiłam z tego tekstu adaptację i wykroiłam materiał na monodram. Podobnie jak ten poprzedni, przygotowałam go z instruktorem teatralnym Kłodzkiego Ośrodka Kultury, reżyserem Marianem Półtoranosem. Grałam tam starą kobietę na wózku, co więcej, charakterologicznego potwora, a to doświadczenie i te cechy były mi kompletnie obce. Jednak i tym razem moja potrzeba „przeobrażania się” dała znać o sobie. Tym monodramem wygrałam kolejne festiwalowe nagrody.
Czasami mówi się, że aktorstwo jest zawodem zależnym – od producentów, reżyserów, od tych, którzy angażują aktorów. Ja jednak sprzeciwiam się temu określeniu i uważam, że wiele zależy od nas samych. Oczywiście często czekamy na zaproszenia do współpracy, ale to od nas samych zależy, co zrobimy z tymi propozycjami, jak je wykorzystamy. I co zrobimy z wolnym czasem, kiedy tych zaproszeń nie dostaniemy? Czy będziemy czekać na telefon, czy poszukamy jakiejś sztuki, scenariusza, lub sami go napiszemy, zbierzemy kolegów, zrobimy spektakl, film, pojedziemy na festiwal, a może nawet go wygramy i wtedy pojawią się propozycje, bo ktoś nas tam zauważy.
Za dawnych czasów mówiło się „siedź w kącie, a znajdą cię”. Nie mów, że jesteś dobra, bo to nieskromne. Teraz jednak czasy się zmieniły i młodzi aktorzy nie mają problemów z tym, żeby zadzwonić do reżysera, zaproponować swoją kandydaturę do roli, wysłać CV czy też intensywnie promować się w mediach społecznościowych. Ja mam inną osobowość, nie tak przebojową, mimo to czuję się panią swojego losu. W aktorstwie czuję się o wiele pewniej niż w życiu. Znam swój potencjał, swoje możliwości, różnorodność jaką w sobie noszę. I wiem, że to, co proponuję na scenie czy na ekranie, jest dobre. A w pracy nad rolą nie boję się tego przejściowego etapu, kiedy coś jeszcze kuleje, nie jest idealne – potknięcia i niedociągnięcia na etapie przygotowań nie wpędzają mnie w kompleksy.
Tego też uczę swoich studentów; aby w procesie twórczym, w tej żmudnej drodze dochodzenia do roli, nie bali się być czasami żałośni, nieudolni, śmieszni. Próba jest ważnym etapem pracy aktora i każdy reżyser powinien dać mu wolność i pozwolić być właśnie nieudolnym czy śmiesznym. Reżyser powinien być przewodnikiem, nie oprawcą.
Wróćmy do Gabrieli Muskały – aktorki, reżyserki, scenarzystki. Czy te aktywności, pokazanie swoich możliwości na różnych obszarach, stały się alternatywą dla czekania na telefon?
Te nowe aktywności wynikały z naturalnej potrzeby poszerzenia artystycznej wypowiedzi. Najpierw pojawiło się pisanie. Z moją siostrą, Moniką Muskałą, pod pseudonimem Amanita Muskaria, napisałyśmy kilka sztuk teatralnych. Od wielu lat nosiłam też w sobie potrzebę napisania scenariusza. Nie myślałam jeszcze wtedy o reżyserii, ale szukałam tematu na scenariusz filmowy. Czytałam reportaże w gazetach, oglądałam programy dokumentalne, z całą pewnością nie szukając roli dla siebie, tylko tematu na scenariusz. I dopiero kiedy zwątpiłam i zrezygnowałam z poszukiwań, natknęłam się przypadkowo na program „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”, gdzie zobaczyłam kobietę, która straciła pamięć w wyniku fugi dysocjacyjnej. Okazało się, że zaginiona jest zwyczajną kobietą, poza tym, że cierpi na zanik pamięci. Nie pamięta, kim jest, gdzie się urodziła, jak ma na imię, jaka była jej przeszłość. Utrata pamięci może być konsekwencją choroby Alzheimera, wypierania bolesnych wydarzeń z przeszłości albo, jak w przypadku tamtej kobiety, fugi dysocjacyjnej. Dotknięci nią ludzie często o 180 stopni zmieniają swoją osobowość, stają się kimś zupełnie innym.
Podczas programu wtedy zadzwonił telefon od sąsiada tej kobiety. Okazało się, że ona ma męża i dwójkę dzieci, a zdziwienie, jakie zobaczyłam w jej oczach, natychmiast nasunęło mi pomysł na scenariusz. Na film o kobiecie, która wraca do domu, ale nie poznaje swoich dzieci. Jest wobec ich miłości całkowicie obojętna, bo zarówno one jak i jej mąż są dla niej obcymi ludźmi. Musi jednak być ich matką, musi być jego żoną, bo tak każe życie. Zostaje zmuszona do bycia kimś, kim już dawno nie jest.
Chciałam jednak nakręcić film nie o zaburzeniu, ale o wyborze, o wolności wewnętrznej. O kobiecie, która nic nie musi. Nie musi się uśmiechać, nie musi kochać, nie musi być Matką Polką. Widząc tę kobietę, pomyślałam, że jest to nie tylko świetny materiał na film, ale również świetny materiał aktorski. Rola, której nie oddam nikomu, bo daje ogromne możliwości, jest zbyt atrakcyjnym kąskiem. Dla mnie, w moich poszukiwaniach, stała się ważna. Do tej pory grałam najczęściej role miłych, dobrych, zagubionych lub straumatyzowanych bohaterek, a tu mogłam pokazać coś zupełnie nowego.
I ta rola znów stała się okazją do zmiany. Kinga-Alicja z „Fugi” jest zupełnie inna niż np. miła, młodsza siostra w „Moich córkach krowach” Kingi Dębskiej…
Zagrałam tam lekko histeryczną nauczycielkę, która mierzy się najpierw ze śmiercią matki, a później z chorobą ojca, mając dodatkowo konflikt ze swoją starszą siostrą. „Moje córki krowy” to film środka, który mimo opowiadania o trudnych doświadczeniach, o chorobie i śmierci, ma być w przekazie ciepły i wzbudzać dobre uczucia. Nawet jeśli postaci są niedoskonałe i mają pokręcone życia, powinny być tak poprowadzone, by budzić sympatię widzów i pozwalać się z nimi utożsamić.
W ten sposób dochodzimy do sposobów pracy z reżyserem. I stylistyki pracy, kiedy za kamerą staje – jak w Twoim przypadku – aktorka, która pracuje z kolegami po fachu. Pamiętam rozmowę z Piotrem Domalewskim, reżyserem, a wcześniej aktorem, który wspominał, jak cenne było dla niego doświadczenie aktorskie. Jak wiele dało mu w późniejszej pracy reżyserskiej. Znajomość nie tylko założeń formalnych, kadrów i ujęć, ale przede wszystkim dotarcia do najgłębszych emocji. Jak oceniasz zderzenie tych dwu przestrzeni ze swojej perspektywy?
Reżyserzy, którzy nie dotknęli aktorstwa, mogą mieć trudności z dotarciem do emocji aktorów, z uruchomieniem ich potencjału. Nie chcę generalizować, choć spotkałam na swojej drodze zawodowej różnych twórców. Takich jak Greg Zgliński, który jest niesamowicie empatyczny, oddany aktorom i czuły wobec nich, a przy tym potrafi prowadzić ich pewną ręką. Praca z nim odbywa się w niezwykłym skupieniu i poczuciu bezpieczeństwa.
Zdarzają się jednak również reżyserzy, którzy mają szorstkie podejście do aktorów i ekipy. I tacy, którzy całkiem idą na skróty w prowadzeniu aktorów. I o ile udaje im się krzykiem czy agresją wywołać emocjonalny efekt na potrzeb sceny, to praca ta często kończy się w poczuciu krzywdy, a aktor lub aktorka zostają z wewnętrzną raną. Na szczęście obecnie, po nagłośnieniu różnych przypadków przemocowości i mobbingu w naszym środowisku, a zwłaszcza na planach filmowych czy w teatrach, są to coraz rzadsze przypadki.
Zwłaszcza że nie ma u nas, zdaje się, jeszcze takiej kultury, umiejętności wychodzenia roli, jak na Zachodzie...
Faktycznie wielu aktorów nie ma takich umiejętności, bo wcześniej nikt tego nie uczył. Obecnie w szkołach teatralnych coraz częściej dba się o dobrostan psychiczny aktorów. W pracę nad rolą często angażowani są psychologowie, aktorscy coachowie czy koordynatorzy, którzy troszczą się o nasze bezpieczeństwo. Uważam, że zmiany są bardzo ważne i potrzebne.
Ten – między innymi temat – staje się jednym z wątków filmu „Błazny”, którym debiutujesz jako reżyserka. Swoich odtwórców, młodszych kolegów po fachu, prowadzisz po znanych Ci meandrach aktorstwa i życia…
Ja nie lubię słowa „odtwórca” w kontekście pracy aktora. Choć mówi się, że jesteśmy jedynie interpretatorami, uważam, że aktorstwo to zawód absolutnie twórczy, zawód, który może być sztuką. Na swój debiut reżyserski obrałam właśnie historię o aktorstwie, najbliższy mi i dobrze rozpoznany temat. Po „Fudze”, która wyczerpała wątki pamięci i tożsamości, którymi zajmowałam się w pisaniu od lat, chciałam pracować nad czymś nowym. A propozycja wyreżyserowania filmu dyplomowego absolwentów wydziału aktorskiego Szkoły Filmowej zbiegła się z coraz mocniejszą u mnie tęsknotą, do stanięcia po drugiej stronie kamery.
Droga do reżyserii filmowej zazwyczaj jest inna niż ta moja. Najpierw debiutuje się krótkim, kilku- lub kilkunastominutowym metrażem, potem ewentualnie półgodzinnym filmem w Studio Munka, a dopiero na końcu pełnometrażową fabułą. Tymczasem ja, wraz z propozycją ówczesnego rektora Szkoły Filmowej w Łodzi, Mariusza Grzegorzka, od razu zostałam „rzucona na głęboką wodę”, na pełny metraż, bez wcześniejszego doświadczenia reżyserskiego w krótszej formie. Ale nie bałam się w ogóle tego wyzwania. Moją szkołą reżyserii jest moje doświadczenie, dokładnie wiedziałam też, o czym i w jaki sposób chcę opowiedzieć.
Przez lata będąc aktorką, obserwowałam pracę reżyserów i całej ekipy na planach kolejnych filmów, ale przede wszystkim po tylu latach grania mam organiczną wiedzę o tym, czego potrzebuje aktor, aby stworzyć dobrą rolę. A potrzebuje przede wszystkim czasu i uwagi, cierpliwości i empatii, umiejętności delikatnego wydobycia najbardziej skrajnych nawet emocji. Każdy z nas jest inny, ma inne doświadczenia i traumy, z którymi wchodzi do tego zawodu. Reżyser powinien znaleźć czas, by poznać aktorów, powinien być ich ciekawy, dowiedzieć się, które miejsca może w nich dotknąć i w jaki sposób to zrobić, żeby wydobyć to, co potrzebne do roli, a jednocześnie, aby nie zrobić im krzywdy.
Zanim nakręciłaś „Błazny”, miałaś długie doświadczenie pedagogiczne…
Tak, film jest zwieńczeniem mojej 10-letniej pracy w Szkole Filmowej w Łodzi. To opowieść o studentach aktorstwa, o dojrzewaniu do niezależności w tym zawodzie, do samostanowienia i świadomości kim jesteśmy, nie tylko jako aktorzy, ale przede wszystkim jako ludzie. Są w tym filmie doświadczenia moich studentów i też moje, sprzed 30 lat, kiedy to ja studiowałam. Aktorstwo to temat, o którym wiem niemal wszystko, to temat-rzeka. Byłam zadziwiona, że dotąd nakręcono tak niewiele filmów o aktorskim środowisku. Aż tu nagle w tym roku mamy prawdziwy „wysyp” obrazów o tej tematyce. Zarówno film Korka Bojanowskiego „Utrata równowagi”, jak i „Sezony” w reżyserii Michała Grzybowskiego oraz moje „Błazny” opowiadają o aktorach i aktorstwie, choć każdy z nas dotyka innego obszaru tej sztuki, tego niezwykle pojemnego i fascynującego tematu.
Prócz wspomnianych wcześniej wątków, w „Błaznach” pojawia się też motyw przemocowości w szkołach aktorskich. Jest on jednak tylko jednym z tematów. Tym głównym – snującym się pod warstwą fabularną, gdzie mamy i kryminał, i zapętlony wątek miłosny, i też komediowy – jest żmudny proces budowania roli, wątek zmagania się głównego bohatera z dotarciem do prawdy granej przez niego postaci.
Jest to przede wszystkim film o naszym zawodzie. Stąd też przewrotny tytuł „Błazny”. Tak często aktorzy są postrzegani. Mówi się o nas „błazny”, „komedianci”, „pajace”, „aktorzyny”. Nazywa niepoważnymi frajerami, którzy porobią głupie miny, kilka wygibasów, zatańczą, zaśpiewają i jeszcze biorą za to pieniądze. Widzowie rzadko zdają sobie sprawę z tego, że jest to jeden z najbardziej wyniszczających zawodów, najbardziej spalających. I wiąże się z ogromnymi traumami, poświęceniem, eksploatowaniem własnego ciała, emocji – do granic możliwości. I o tym również opowiadam w moim filmie.
Rozmawiała Jolanta Tokarczuk
Gabriela Muskała - aktorka, scenarzystka, dramatopisarka i reżyserka. Urodziła się w Kłodzku w 1969 - jest Honorową Obywatelką tego miasta. Absolwentka i wykładowczyni łódzkiej Szkoły Filmowej. Grała w teatrach łódzkich i warszawskich. Od 2019 związana z Teatrem Narodowym w Warszawie. Laureatka wielu prestiżowych nagród i wyróżnień, w tym czterech teatralnych Złotych Masek, filmowego „Orła”, głównej nagrody na FPFF w Gdyni czy Srebrnego Medalu Zasłużony Kulturze - Gloria Artis. Uznanie i popularność przyniosły jej m.in. role w filmach: „Fuga” w reż. A. Smoczyńskiej (Muskała jest też autorką scenariusza) „7 uczuć” M. Koterskiego, „Moje córki krowy” K. Dębskiej, „Wymyk” i w nagrodzonej na Festiwalu w Wenecji "Całej zimie bez ognia" w reż. G. Zglińskiego, oraz w serialach „Londyńczycy”, „Głęboka woda”, „Królestwo kobiet” czy ostatnio „Skazana”. Jest współautorką kilku cenionych i wystawianych w Polsce i za granicą sztuk teatralnych, m.in „Podróż do Buenos Aires” czy „Daily Soup”. Do kin wszedł właśnie jej reżyserski debiut filmowy p.t „Błazny”, do którego również napisała scenariusz.
W czasie, kiedy decydowałam o wyborze drogi zawodowej, nie miałam potrzeby odpowiadać sobie na pytanie, „dlaczego”. Może nawet nie do końca znałam odpowiedź. Wiedziałam jedynie, że chcę być aktorką i że na pewno nią zostanę… Byłam zdeterminowana i nawet dwa niezdane egzaminy do szkoły teatralnej nie zraziły mnie do kolejnych prób. Po latach uprawiania zawodu zdałam sobie sprawę z tego, że teraz już nie muszę znać odpowiedzi na pytanie, dlaczego zostałam aktorką. W życiu kieruję się intuicją, a intuicja nie musi znać odpowiedzi. To impuls, któremu ufam, i który mnie nigdy nie zawiódł. Kiedy jednak ktoś pyta mnie o powód, dla którego chciałam uprawiać aktorstwo, myślę, że może wynikał z pierwotnego pragnienia każdego dziecka, które chce zostać zauważonym i docenionym.
W moim domu nie było tradycji aktorskich ani reżyserskich, więc nie wiem skąd przyszła do mnie ta potrzeba „przeobrażania się”, zmiany własnej osobowości, charakteru, a nawet warunków zewnętrznych, by stawać się kimś innym. Jednak już jako dziecko lubiłam obserwować i naśladować innych, urządzałam domowe teatrzyki, w których nawet grałam swoją babcię. Mam empatyczną osobowość i umiejętność dostosowania się do ludzi, z którymi przebywam. Lubiłam być na takim poziomie, jaki reprezentowali ci, których spotykałam; niższym, albo wyższym. Chciałam, aby ludziom było ze mną dobrze. Teraz dbam również o własny dobrostan, ale potrzeba dostosowywania się, dzięki której nauczyłam się zmieniać wizerunek, raz być ostrzejsza, a raz łagodniejsza, raz mądrzejsza, a innym razem głupsza, niż w rzeczywistości, doprowadziła mnie zapewne do aktorskich wyborów.
Każdy aktor ma w sobie również potrzebę wychodzenia do ludzi i czerpania radości z dawania siebie innym. To kolejny powód, dla którego wielu z nas decyduje się na uprawianie tego zawodu. Tych powodów jest zresztą dużo więcej, można o tym napisać książkę.
Zwróciłam uwagę na słowo intuicja. Czy kierujesz się intuicją przy wyborze roli albo jej odrzuceniu? Kiedy prześledzimy Twoje aktorskie emploi – przynajmniej w obszarze filmu fabularnego – zauważymy ogromną różnorodność: Bronka w „Wołyniu”, młodsza siostra w „Moich córkach krowach”, Weronika w „7 uczuć” czy zmagająca się z utratą pamięci Kinga-Alicja w „Fudze”. Czy wybierasz przede wszystkim te role, które pozwalają Ci kreować różnorodne postaci?
Jestem szczęściarą, ponieważ mam możliwość wyboru, czy rezygnacji z roli, i wiem, że nie pójdzie za tym pustka. Nie odmawiam ról z nonszalancji czy braku szacunku dla scenarzysty, czy reżysera. Uczciwie czytam wszystkie proponowane mi scenariusze. Odmawiam tylko wtedy, kiedy postać wydaje mi się nieciekawa, przewidywalna, zbyt podobna do innych, które grałam, lub kiedy cały projekt jest niedopracowany, nie uskrzydla mnie, nie zaskakuje. Już na początku swojej drogi twórczej – nie wiedząc, czy będę wziętą aktorką – czy też nie, byłam przekonana, że nigdy nie zagram ról, których nie będę chciała grać. Nawet gdyby wiązało się to z wielomiesięcznym oczekiwaniem później na telefon z propozycjami.
A jakie to role; te, które preferujesz i te, których nie chciałabyś zagrać?
Podobnie jak większość aktorów, szukam w swoim zawodzie możliwości rozwoju. Szukam ról, które w jakiś sposób mnie samą zaskoczą, pozwolą coś nowego przeżyć. Jeśli świadomie, dla własnej wygody czy z lenistwa, lub z lęku przed nowym, powielamy w projekcie to, co wcześniej, już pokazaliśmy w innym filmie, pozbawiamy się tych możliwości. Dla mnie aktorstwo jest nie tylko zawodem, ale i wielką pasją. Dopóki będę mogła, będę szukała w nim nowych wyzwań. Nie chciałabym przytulić się z rutyną i rozsiąść się w fotelu dobrze znanych mi doświadczeń i wielokrotnie granych postaci. Z tego powodu, najpierw tylko intuicyjnie, a teraz w pełni świadomie, staram się uczestniczyć w kreowaniu swojej drogi aktorskiej. To daje mi poczucie sprawczości, niezależności, jest znacznie lepsze niż poddawać się temu, co przychodzi z zewnątrz. Od bezrefleksyjnego brania tego co przychodzi, wolę zastanowić się, czy ta rola w jakiś sposób mnie wzbogaca, uskrzydla? Czy jest mi w ogóle teraz potrzebna?
Potrzebę zmian wizerunku, przekraczania swojego emploi, niechęć do powielania się, miałam od samego początku we krwi, zanim jeszcze zdałam do szkoły aktorskiej. W liceum robiłam monodramy. Po pierwszym, „Lalki, moje ciche siostry”, gdzie zagrałam ożywioną lalkę, szukałam materiału na drugi monodram (a byłam tuż po maturze i niezdanych egzaminach do szkoły teatralnej). „Lalki” przyniosły mi wiele nagród na ogólnopolskich amatorskich festiwalach, ale ja już miałam potrzebę, by teraz zagrać kogoś zupełnie innego.
W czasopiśmie „Literatura na świecie” znalazłam sztukę „Święto Borysa”, Thomasa Bernhardta, jednego z najwybitniejszych dramaturgów austriackich. To sztuka wieloobsadowa, ale ja zrobiłam z tego tekstu adaptację i wykroiłam materiał na monodram. Podobnie jak ten poprzedni, przygotowałam go z instruktorem teatralnym Kłodzkiego Ośrodka Kultury, reżyserem Marianem Półtoranosem. Grałam tam starą kobietę na wózku, co więcej, charakterologicznego potwora, a to doświadczenie i te cechy były mi kompletnie obce. Jednak i tym razem moja potrzeba „przeobrażania się” dała znać o sobie. Tym monodramem wygrałam kolejne festiwalowe nagrody.
Czasami mówi się, że aktorstwo jest zawodem zależnym – od producentów, reżyserów, od tych, którzy angażują aktorów. Ja jednak sprzeciwiam się temu określeniu i uważam, że wiele zależy od nas samych. Oczywiście często czekamy na zaproszenia do współpracy, ale to od nas samych zależy, co zrobimy z tymi propozycjami, jak je wykorzystamy. I co zrobimy z wolnym czasem, kiedy tych zaproszeń nie dostaniemy? Czy będziemy czekać na telefon, czy poszukamy jakiejś sztuki, scenariusza, lub sami go napiszemy, zbierzemy kolegów, zrobimy spektakl, film, pojedziemy na festiwal, a może nawet go wygramy i wtedy pojawią się propozycje, bo ktoś nas tam zauważy.
Za dawnych czasów mówiło się „siedź w kącie, a znajdą cię”. Nie mów, że jesteś dobra, bo to nieskromne. Teraz jednak czasy się zmieniły i młodzi aktorzy nie mają problemów z tym, żeby zadzwonić do reżysera, zaproponować swoją kandydaturę do roli, wysłać CV czy też intensywnie promować się w mediach społecznościowych. Ja mam inną osobowość, nie tak przebojową, mimo to czuję się panią swojego losu. W aktorstwie czuję się o wiele pewniej niż w życiu. Znam swój potencjał, swoje możliwości, różnorodność jaką w sobie noszę. I wiem, że to, co proponuję na scenie czy na ekranie, jest dobre. A w pracy nad rolą nie boję się tego przejściowego etapu, kiedy coś jeszcze kuleje, nie jest idealne – potknięcia i niedociągnięcia na etapie przygotowań nie wpędzają mnie w kompleksy.
Tego też uczę swoich studentów; aby w procesie twórczym, w tej żmudnej drodze dochodzenia do roli, nie bali się być czasami żałośni, nieudolni, śmieszni. Próba jest ważnym etapem pracy aktora i każdy reżyser powinien dać mu wolność i pozwolić być właśnie nieudolnym czy śmiesznym. Reżyser powinien być przewodnikiem, nie oprawcą.
Wróćmy do Gabrieli Muskały – aktorki, reżyserki, scenarzystki. Czy te aktywności, pokazanie swoich możliwości na różnych obszarach, stały się alternatywą dla czekania na telefon?
Te nowe aktywności wynikały z naturalnej potrzeby poszerzenia artystycznej wypowiedzi. Najpierw pojawiło się pisanie. Z moją siostrą, Moniką Muskałą, pod pseudonimem Amanita Muskaria, napisałyśmy kilka sztuk teatralnych. Od wielu lat nosiłam też w sobie potrzebę napisania scenariusza. Nie myślałam jeszcze wtedy o reżyserii, ale szukałam tematu na scenariusz filmowy. Czytałam reportaże w gazetach, oglądałam programy dokumentalne, z całą pewnością nie szukając roli dla siebie, tylko tematu na scenariusz. I dopiero kiedy zwątpiłam i zrezygnowałam z poszukiwań, natknęłam się przypadkowo na program „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”, gdzie zobaczyłam kobietę, która straciła pamięć w wyniku fugi dysocjacyjnej. Okazało się, że zaginiona jest zwyczajną kobietą, poza tym, że cierpi na zanik pamięci. Nie pamięta, kim jest, gdzie się urodziła, jak ma na imię, jaka była jej przeszłość. Utrata pamięci może być konsekwencją choroby Alzheimera, wypierania bolesnych wydarzeń z przeszłości albo, jak w przypadku tamtej kobiety, fugi dysocjacyjnej. Dotknięci nią ludzie często o 180 stopni zmieniają swoją osobowość, stają się kimś zupełnie innym.
Podczas programu wtedy zadzwonił telefon od sąsiada tej kobiety. Okazało się, że ona ma męża i dwójkę dzieci, a zdziwienie, jakie zobaczyłam w jej oczach, natychmiast nasunęło mi pomysł na scenariusz. Na film o kobiecie, która wraca do domu, ale nie poznaje swoich dzieci. Jest wobec ich miłości całkowicie obojętna, bo zarówno one jak i jej mąż są dla niej obcymi ludźmi. Musi jednak być ich matką, musi być jego żoną, bo tak każe życie. Zostaje zmuszona do bycia kimś, kim już dawno nie jest.
Chciałam jednak nakręcić film nie o zaburzeniu, ale o wyborze, o wolności wewnętrznej. O kobiecie, która nic nie musi. Nie musi się uśmiechać, nie musi kochać, nie musi być Matką Polką. Widząc tę kobietę, pomyślałam, że jest to nie tylko świetny materiał na film, ale również świetny materiał aktorski. Rola, której nie oddam nikomu, bo daje ogromne możliwości, jest zbyt atrakcyjnym kąskiem. Dla mnie, w moich poszukiwaniach, stała się ważna. Do tej pory grałam najczęściej role miłych, dobrych, zagubionych lub straumatyzowanych bohaterek, a tu mogłam pokazać coś zupełnie nowego.
I ta rola znów stała się okazją do zmiany. Kinga-Alicja z „Fugi” jest zupełnie inna niż np. miła, młodsza siostra w „Moich córkach krowach” Kingi Dębskiej…
Zagrałam tam lekko histeryczną nauczycielkę, która mierzy się najpierw ze śmiercią matki, a później z chorobą ojca, mając dodatkowo konflikt ze swoją starszą siostrą. „Moje córki krowy” to film środka, który mimo opowiadania o trudnych doświadczeniach, o chorobie i śmierci, ma być w przekazie ciepły i wzbudzać dobre uczucia. Nawet jeśli postaci są niedoskonałe i mają pokręcone życia, powinny być tak poprowadzone, by budzić sympatię widzów i pozwalać się z nimi utożsamić.
W ten sposób dochodzimy do sposobów pracy z reżyserem. I stylistyki pracy, kiedy za kamerą staje – jak w Twoim przypadku – aktorka, która pracuje z kolegami po fachu. Pamiętam rozmowę z Piotrem Domalewskim, reżyserem, a wcześniej aktorem, który wspominał, jak cenne było dla niego doświadczenie aktorskie. Jak wiele dało mu w późniejszej pracy reżyserskiej. Znajomość nie tylko założeń formalnych, kadrów i ujęć, ale przede wszystkim dotarcia do najgłębszych emocji. Jak oceniasz zderzenie tych dwu przestrzeni ze swojej perspektywy?
Reżyserzy, którzy nie dotknęli aktorstwa, mogą mieć trudności z dotarciem do emocji aktorów, z uruchomieniem ich potencjału. Nie chcę generalizować, choć spotkałam na swojej drodze zawodowej różnych twórców. Takich jak Greg Zgliński, który jest niesamowicie empatyczny, oddany aktorom i czuły wobec nich, a przy tym potrafi prowadzić ich pewną ręką. Praca z nim odbywa się w niezwykłym skupieniu i poczuciu bezpieczeństwa.
Zdarzają się jednak również reżyserzy, którzy mają szorstkie podejście do aktorów i ekipy. I tacy, którzy całkiem idą na skróty w prowadzeniu aktorów. I o ile udaje im się krzykiem czy agresją wywołać emocjonalny efekt na potrzeb sceny, to praca ta często kończy się w poczuciu krzywdy, a aktor lub aktorka zostają z wewnętrzną raną. Na szczęście obecnie, po nagłośnieniu różnych przypadków przemocowości i mobbingu w naszym środowisku, a zwłaszcza na planach filmowych czy w teatrach, są to coraz rzadsze przypadki.
Zwłaszcza że nie ma u nas, zdaje się, jeszcze takiej kultury, umiejętności wychodzenia roli, jak na Zachodzie...
Faktycznie wielu aktorów nie ma takich umiejętności, bo wcześniej nikt tego nie uczył. Obecnie w szkołach teatralnych coraz częściej dba się o dobrostan psychiczny aktorów. W pracę nad rolą często angażowani są psychologowie, aktorscy coachowie czy koordynatorzy, którzy troszczą się o nasze bezpieczeństwo. Uważam, że zmiany są bardzo ważne i potrzebne.
Ten – między innymi temat – staje się jednym z wątków filmu „Błazny”, którym debiutujesz jako reżyserka. Swoich odtwórców, młodszych kolegów po fachu, prowadzisz po znanych Ci meandrach aktorstwa i życia…
Ja nie lubię słowa „odtwórca” w kontekście pracy aktora. Choć mówi się, że jesteśmy jedynie interpretatorami, uważam, że aktorstwo to zawód absolutnie twórczy, zawód, który może być sztuką. Na swój debiut reżyserski obrałam właśnie historię o aktorstwie, najbliższy mi i dobrze rozpoznany temat. Po „Fudze”, która wyczerpała wątki pamięci i tożsamości, którymi zajmowałam się w pisaniu od lat, chciałam pracować nad czymś nowym. A propozycja wyreżyserowania filmu dyplomowego absolwentów wydziału aktorskiego Szkoły Filmowej zbiegła się z coraz mocniejszą u mnie tęsknotą, do stanięcia po drugiej stronie kamery.
Droga do reżyserii filmowej zazwyczaj jest inna niż ta moja. Najpierw debiutuje się krótkim, kilku- lub kilkunastominutowym metrażem, potem ewentualnie półgodzinnym filmem w Studio Munka, a dopiero na końcu pełnometrażową fabułą. Tymczasem ja, wraz z propozycją ówczesnego rektora Szkoły Filmowej w Łodzi, Mariusza Grzegorzka, od razu zostałam „rzucona na głęboką wodę”, na pełny metraż, bez wcześniejszego doświadczenia reżyserskiego w krótszej formie. Ale nie bałam się w ogóle tego wyzwania. Moją szkołą reżyserii jest moje doświadczenie, dokładnie wiedziałam też, o czym i w jaki sposób chcę opowiedzieć.
Przez lata będąc aktorką, obserwowałam pracę reżyserów i całej ekipy na planach kolejnych filmów, ale przede wszystkim po tylu latach grania mam organiczną wiedzę o tym, czego potrzebuje aktor, aby stworzyć dobrą rolę. A potrzebuje przede wszystkim czasu i uwagi, cierpliwości i empatii, umiejętności delikatnego wydobycia najbardziej skrajnych nawet emocji. Każdy z nas jest inny, ma inne doświadczenia i traumy, z którymi wchodzi do tego zawodu. Reżyser powinien znaleźć czas, by poznać aktorów, powinien być ich ciekawy, dowiedzieć się, które miejsca może w nich dotknąć i w jaki sposób to zrobić, żeby wydobyć to, co potrzebne do roli, a jednocześnie, aby nie zrobić im krzywdy.
Zanim nakręciłaś „Błazny”, miałaś długie doświadczenie pedagogiczne…
Tak, film jest zwieńczeniem mojej 10-letniej pracy w Szkole Filmowej w Łodzi. To opowieść o studentach aktorstwa, o dojrzewaniu do niezależności w tym zawodzie, do samostanowienia i świadomości kim jesteśmy, nie tylko jako aktorzy, ale przede wszystkim jako ludzie. Są w tym filmie doświadczenia moich studentów i też moje, sprzed 30 lat, kiedy to ja studiowałam. Aktorstwo to temat, o którym wiem niemal wszystko, to temat-rzeka. Byłam zadziwiona, że dotąd nakręcono tak niewiele filmów o aktorskim środowisku. Aż tu nagle w tym roku mamy prawdziwy „wysyp” obrazów o tej tematyce. Zarówno film Korka Bojanowskiego „Utrata równowagi”, jak i „Sezony” w reżyserii Michała Grzybowskiego oraz moje „Błazny” opowiadają o aktorach i aktorstwie, choć każdy z nas dotyka innego obszaru tej sztuki, tego niezwykle pojemnego i fascynującego tematu.
Prócz wspomnianych wcześniej wątków, w „Błaznach” pojawia się też motyw przemocowości w szkołach aktorskich. Jest on jednak tylko jednym z tematów. Tym głównym – snującym się pod warstwą fabularną, gdzie mamy i kryminał, i zapętlony wątek miłosny, i też komediowy – jest żmudny proces budowania roli, wątek zmagania się głównego bohatera z dotarciem do prawdy granej przez niego postaci.
Jest to przede wszystkim film o naszym zawodzie. Stąd też przewrotny tytuł „Błazny”. Tak często aktorzy są postrzegani. Mówi się o nas „błazny”, „komedianci”, „pajace”, „aktorzyny”. Nazywa niepoważnymi frajerami, którzy porobią głupie miny, kilka wygibasów, zatańczą, zaśpiewają i jeszcze biorą za to pieniądze. Widzowie rzadko zdają sobie sprawę z tego, że jest to jeden z najbardziej wyniszczających zawodów, najbardziej spalających. I wiąże się z ogromnymi traumami, poświęceniem, eksploatowaniem własnego ciała, emocji – do granic możliwości. I o tym również opowiadam w moim filmie.
Rozmawiała Jolanta Tokarczuk
Gabriela Muskała - aktorka, scenarzystka, dramatopisarka i reżyserka. Urodziła się w Kłodzku w 1969 - jest Honorową Obywatelką tego miasta. Absolwentka i wykładowczyni łódzkiej Szkoły Filmowej. Grała w teatrach łódzkich i warszawskich. Od 2019 związana z Teatrem Narodowym w Warszawie. Laureatka wielu prestiżowych nagród i wyróżnień, w tym czterech teatralnych Złotych Masek, filmowego „Orła”, głównej nagrody na FPFF w Gdyni czy Srebrnego Medalu Zasłużony Kulturze - Gloria Artis. Uznanie i popularność przyniosły jej m.in. role w filmach: „Fuga” w reż. A. Smoczyńskiej (Muskała jest też autorką scenariusza) „7 uczuć” M. Koterskiego, „Moje córki krowy” K. Dębskiej, „Wymyk” i w nagrodzonej na Festiwalu w Wenecji "Całej zimie bez ognia" w reż. G. Zglińskiego, oraz w serialach „Londyńczycy”, „Głęboka woda”, „Królestwo kobiet” czy ostatnio „Skazana”. Jest współautorką kilku cenionych i wystawianych w Polsce i za granicą sztuk teatralnych, m.in „Podróż do Buenos Aires” czy „Daily Soup”. Do kin wszedł właśnie jej reżyserski debiut filmowy p.t „Błazny”, do którego również napisała scenariusz.
PRZECZYTAJ JESZCZE